niedziela, 4 stycznia 2015

Nie kupuję sukienek bez pleców

Przed sylwestrem także i mnie udzieliła się narzucona przez chore tradycje
konsumpcjonizmu  chęć poszukiwania nowych ubrań. Bycie przedstawicielką płci pięknej zdecydowanie nie pomogło mi w relatywnie szybkim znalezieniu wymarzonego fatałaszka, a parogodzinne przerzucanie mas materiału w celu wygrzebania jednej obklejonej cekinami szmatki skończyło się tragicznie. Co prawda nikt nie doznał uszczerbku na zdrowiu, bo w końcu nie pobiłam ekspedientki, ale lampka z napisem 'uciekaj zanim coś rozpierdolisz' żarzyła się w mojej głowie na kolor wściekle czerwony.

Gdybym miała opisać mój entuzjazm, kiedy obiecuję sobie dzień zakupów, musiałabym uciec się do reakcji każdego fana na widok pliku nagich zdjęć swojej idolki, które wyciekły do internetu. I tak, wyskakując z łóżka z niepochamowaną chęcią nasycenia nozdrzy zapachem wieszaków, mogę wyglądać na równie podnieconą, jak jakiś losowo wybrany młodzik otwierający właśnie plik z napisem 'JenniferLawerencexxx'. Każdy ma przecież swoje sacrum - to mogą być cycki, to może być szelest materiału. Wszystko wygląda świetnie do momentu otwarcia drzwi wielkiej machiny wysysającej niepostrzeżenie pieniądze, chęci i wiarę w swój zdrowy rozsądek.

Nieraz osiągnęłam najwyższy poziom zidiocenia, będąc w galerii handlowej minutę po zwolnieniu blokad na wejściach. Wiem, jak ma na imię każdy ochroniarz w moim ulubionym sklepie. Kojarzę kobiety na kasie i z zamkniętymi oczami wskażę, której czarnej nie lubię, bo krzywo na mnie popatrzyła (poznam po zapachu). Nazwijcie to fanatyzmem, nazwijcie ekstrawagancją, nazwijcie próżnością, ale lubię wydawać pieniądze. Niestety zawsze jestem obecna w wersji duo, a to skutkuje straszną hipokryzją. Alter ego wyzywa mnie od najgorszych, kiedy akurat jestem gotowa do walki o sweter, na którym widnieje metka SALE.

'Chcę błyszczeć niczym najtańsza dziwka' - powiedziałam sobie wchodząc na salę i odpowiadając na uśmiechnięte 'dzień dobry' od chłopaczka z ochrony. Postanowienie było dość trudne, bo krążąc ciągle w czarnych kolorach, każdy jaśniejszy ton traktuję jak zdradę wobec samej siebie. Tej drugiej siebie, rzecz jasna. Koniec roku wyzwolił we mnie jednak chęć eksperymentów, dlatego półki z brokatem przyciągały mnie jak magnez. Po raz kolejny poddałam się zauroczeniu od pierwszego spojrzenia i przemknęłam niepostrzeżenie obok napisu 'prosimy o nie wnoszenie do przymierzalni więcej niż 7 sztuk odzieży' z naręczem szmat w ilości hurtowej.

Nie wiesz, jak działa mechanizm natychmiastowej miłości, o której trąbią w każdym romansidle? To proste - ludzie lubią posiadać, więc nie patrzą na jakość. Kiedy więc przymierzam koszulkę po koszulce, coraz bardziej chcę wyć, a jeszcze nawet nie spojrzałam na cenę. Ona siedzi w kącie, na tym małym, czarnym taborecie i urządza mi koncert odwróconych komplementów, a przy okazji ze śmiechu dostaje czkawki. Łososiowe cekinki? Do kompletu brakuje tylko transparentu 'cześć, mów mi świąteczny baleron'. O, bluzka ledwo kryjąca stanik i odsłonięty brzuch? Ależ oczywiście, że możemy poudawać iż aktualnie znajdujemy się w słonecznej Hiszpanii. To może sukienka bez pleców, w której widać pasek od stanika, gdy tylko się obrócę?

... sukienka bez pleców? Przepraszam, co? Zwiewna czerń przeplatana imitacją skóry, w której moja tylnia cześć ciała wygląda jak alabaster? Czy o to chodzi? Lena w kącie zwija się ze śmiechu, spazmatycznie wypluwając chichot za chichotem i rujnując sobie makijaż łzami. Ja patrzę na siebie w lustrze, z całych sił starając się nie dopuścić do świadomości jej rozbawionych pisków. Staję w półobrocie i przez ułamek sekundy świta mi w głowie myśl, że może ona nie ma racji, że może grawitacja będzie dziś po raz pierwszy łaskawa, że może, może ten biust horendalnej wielkości zostanie jednak podtrzymany przez niewidzialną rękę opatrzności...

Przegrana, mam ochotę rozerwać to cholerstwo na strzępy, a ją udusić gołymi rękoma. Biorąc trzy głębokie wdechy, zdejmuję z siebie fatałaszka z miną furiatki. Nie kupuję sukienek bez pleców. Nigdy.

Na imprezę wygrzebałam ledwo co używaną koszulkę i bawiłam się świetnie, obserwując koleżanki, które nie mają pojęcia jaka jest dobra długość sukienki, zapobiegająca ekspozycji za dużych ud i białych majteczek. Każdy popełnia przecież błędy.



czwartek, 18 grudnia 2014

Kultura jedzenia to kpina


Z czystym sercem mogę powiedzieć, że nienawidzę patrzeć na ludzi nieumiejętnie napychających sobie jedzenie do ust. Wiecie - XXI wiek, pośpiech, to nie jest czas na godzinne obiadki szykowne od rana, na postawione na drewnianym stole w jadalni parujące dania. To też niekoniecznie jest dobry wiek na rodzinne zebrania przy posiłku, bo prawdopodobnie Twój mąż jeszcze nawet nie ma w planach powrotu do waszego wypolerowanego przez gosposię domu, syn woli realizować questy w Dark Crusade, a córka powinności względem spodni chłopaka. Podoba Ci się wizja samotnej Ciebie, osuszającej trzecią
lampkę nie tak taniego wina, butelkowanego
pewnie w Hiszpanii? Mnie też nie. 


Modernistyczne podejście do posiłków jednak w ogóle mnie nie łapie. Nie rozumiem, jak można godzinę szukać miejsca na parkingu w centrum tylko po to, żeby usadzić swoje dupsko na piekielnie niewygodnym krześle, kupionym ewidentnie na chińskim bazarze i rozkoszować się pseudo kolorową breją bez smaku. Zbyt drastycznie? Nie sądzę. Składam za to hołd wszystkim spożywającym posiłki w Wierzynku, ale błagam, niech ktoś pokaże mi taką osobę na ulicy w dzień powszedni w godzinach szczytu (wykluczam wszelakie rocznice czy zaręczyny - to i tak sytuacja nad wyraz wyjątkowa, więc można pokazać się od najlepszej strony, machając pieniędzmi jak sztandarem z napisem "kocham cię i marzę o twoich bachorach na utrzymaniu" albo "jeszcze nie chcę się rozwodzić" <niepotrzebne skreślić>)

Pęd popycha nas do wyborów łatwych, ale niekoniecznie dobrych. Wyborem tym bynajmniej nie jest kanapka w Mc zestawie; wyborem było samo przyjście do tej zawszonej dziury i chęć zjedzenia mięsa, które nigdy prawdopodobnie krówki nie widziało. Nie oczekuję od nikogo oczywiście kultury szlacheckiej przy stole nad bułą i usmażonymi kawałkami ziemniaków, więc mogę tylko biernie obserwować proces jedzenia, który trafniej można by określić mianem "wpierdalania". Wulgaryzm wulgaryzmem, ale zastanowiło cię kiedyś jak wyglądasz przycupnięty na wysokim stołku nad tym żarciem, modląc się o lepszy sygnał wi-fi? Polecam się rozejrzeć. 
Na pewno zobaczysz farbowaną blondynę/czarnulkę mówiącą ewidentnie za dużo i za głośno do swojego łysego kolegi, który nie słucha jej od momentu kiedy poświeciła mu biustem przed nosem. Możesz też spotkać grubasa, takiego nadającego się tylko do odchudzenia o jakieś 15 kilo. Nie będziesz musiał długo szukać, żeby napotkać wzrokiem grupę młodych licealistek, ewidentnie za chudych na pojawianie się tutaj regularnie (ewentualnie regularnie zwracających wszystkie przyjęte posiłki w toalecie w podziemiach - nigdy nie możesz być pewien co tam robią, skąd ten pochopny osąd!) Wszystkich tych ludzi łączy jeden mianownik, tak, ten wulgarny, przedstawiony parę linijek wyżej. 

Nikt nie umie jeść. Nikt nie zna tej podstawowej czynności, mającej każdemu zapewnić możliwość przetrwania i wytwarzania energii potrzebnej do podtrzymania funkcji życiowych. Byle szybciej, byle więcej, byle "smaczniej". Wy jesteście świadomi, że mózg potrzebuje około piętnastu minut, żeby zrozumieć, że już się najadł? To będzie akurat nad trzecią ciepłą kanapką, co? Zrozumiała jest konieczność pracy na akord, ale jedzenia? 
Obrzydliwe są palce ufajdane sosem, które najpierw wydotykały wszelakie poręcze w komunikacji miejskiej; obrzydliwe są ociekające tłuszczem i fałszywymi wartościami kalorycznymi dania, które mamią swoim wyglądem na plakatach niczym wyfotoszopowane gwiazdy z pierwszych stron brukowców; obrzydliwy jest zanik estetyki podczas posiłków w miejscach publicznych. 
Skoro już nie możesz zastanowić się nad tym, co jesz, pomyśl chociaż jak jesz.

Cześć, jestem Lenka. Jestem złym alter ego.